Potwory w Tokio Mroczna Edycja
W Potworach w Tokio osiągnąłem niemal wszystko. Pokonałem znajomych. Pokonałem żonę. Zyskałem prestiż zajmując 3 miejsce w eliminacjach do mistrzostw Polski. Jednak z jakiegoś powodu zdecydowałem się odłożyć te bestie do szafy. Dlaczego tak się stało? Po co wróciłem?
Tego wszystkiego dowiemy się z mini dokumentu o mrocznych stronach Potworów w Tokio.
Fabuła
By zrozumieć moje przejście na wcześniejszą potworną emeryturę muszę zacząć tą opowieść od początku.
Jako młody bezbrodaty uwielbiałem oglądać telewizję, w których szalała Godzilla, Power Rangers, Dajmos oraz inne seriale z wielkimi monstrami. Grałem też w Sim City tylko po to by na sam koniec wypuścić pixelową jaszczurkę, która spacyfikowała to co wcześniej zbudowałem. Dzięki Potworom w Tokio mogłem ziścić moje najdziksze fantazje.
Będąc na początku swojej przygody z planszowym hobby myślałem, że dosłownie nie ma lepszej gry. Kochałem to rzucanie kośćmi licząc na same łapki. Uwielbiałem kupowanie nowych kart ewolucji. Zdobywanie prestiżu nigdy nie było moim priorytetem, ale fajnie że była przynajmniej alternatywna opcja wygranej. To była miłość, a każdą kolejną rozgrywkę witałem z szerokim uśmiechem.
Jednak wszystko zmieniło się pewnego pamiętnego dnia…
Na targach hobby odbywały się eliminacje do Mistrzostw Polski w Potworach w Tokio. Zachęcony przez kolegę postanowiłem wziąć w nich udział. Stwierdziłem, że pewnie zagram 2 gry, a później odpadnę i pójdę grać w coś innego. Oj jakże się myliłem. Szło mi tak dobrze jak jeszcze nigdy w życiu. Po kolei zabijałem moich przeciwników przy stole dziękując bogu kostek za to błogosławieństwo.
Przejście do finału blokowało mi 5 stworów, z którymi siedziałem przy jednym stole. Miałem 3 serduszka i niestety byłem w Tokio. By wygrać musiałem zadać dokładnie 6 obrażeń wszystkim pozostałym graczom. Wziąłem kości w dłoń i rzuciłem. W pierwszym rzucie otrzymałem tylko jedną łapkę. W drugim miałem już dwie. Ostatni rzut pozwolił mi osiągnąć wygraną. Sześć kostek sześć łapek. Do dziś wspominam ten moment kiedy wyeliminowałem wszystkich graczy przy stole na raz. Jak będę miał wnuki to na pewno opowiem im o moim historycznym sukcesie. Dla mnie byłem już wygranym tego turnieju. Jednak czekało na mnie jeszcze ostateczne starcie.
Król potworów
Ostatnich sześć potworów, sześć kości i ponad 4 godziny grania za nami. Turniej delikatnie się przeciągnął, ale bawiłem się przednio. W finale 2 osoby szybko odpadły. Bitwa toczyła się pomiędzy resztą potwornie dobrych graczy. Każdy z nas grał bardzo bezpiecznie i zachowawczo. Wszyscy wychodziliśmy z Tokio by leczyć się, a później wracaliśmy by zadawać sobie obrażenia.
Musiałem jakoś przerwać ten impas. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Wszedłem do Tokio i zacząłem atakować resztę ocalałych. Miałem przez to mało życia, ale wiedziałem, że się uda. Dosłownie jeszcze jedna tura dzieliła mnie od wygranej. Jednak jak to jest w prawdziwym życiu zawsze znajdzie się większe monstrum. Gracz po mojej prawej stronie kupił kartę, która zabiła wszystkich pozostałych graczy gwarantując mu wygraną.
Po tym wszystkim odłożyłem moje pudełko z potworami do szafy, spiłowałem pazurki, zapuściłem brodę i postanowiłem wieść spokojne życie domowego gracza. Tutaj moja historia mogłaby się zakończyć…
Kilka lat później nastały dla mnie mroczne czasy
Historia jednak lubi zatoczyć koło. Dzięki mojemu ulubionemu potworkowi z czerwonym oczkiem wróciłem do kraju kwitnącej wiśni. Bo trafiła do mnie mroczna edycja Potworów. Znowu wpadłem w szał rzutów kośćmi krzycząc, że to ja jestem najpotężniejszym Kaiju przy stole. Przypomniałem sobie też jak to jest radośnie bić moich bliskich. Takich emocji mi brakowało.
Teraz kiedy jestem już bardziej doświadczonym graczem zacząłem też dostrzegać minusy tej gry. Oczywiście wcale mi nie chodzi o losowość w rzutach. Bo to nigdy mi nie przeszkadza w grach. Taką największą rzeczą jaka mnie boli w Potworach to znikoma możliwość zakupu kart. Wszystko to zależy od tego ile uda nam się wyrzucić piorunów na kościach. Czasem nawet nie będziemy mieli czasu by je zbierać. Bo czeka nas leczenie, atakowanie i jeszcze zdobywanie prestiżu. Przez to karty marnują się leżąc na monstrualnym markecie. Szkoda, że zdobywanie nowych ewolucji nie następuję częściej. Bardzo dobrze rozwiązała to nowa kooperacyjna wersja King of Monster Island. Teraz każdy rzut kaskadowo zwiększał zdobywanie energii w zależności od tego ile mieliśmy piorunów na kostkach.
Prestiżowe zagranie
Na ten problem delikatnie opowiada też ta mroczniejsza edycja. Jakby co to nie jest zmiana szaty graficznej na bardziej…ehm mroczną. Teraz dzięki zdobywaniu prestiżu możemy zyskać nowe pasywne zdolności. Dodatkowe leczenie, energia i inne dobroci. Może nie następuję to zbyt często, ale cieszę się, że alternatywny sposób wygranej zyskał coś ciekawego.
Sytuacja wygląda też odrobinę lepiej kiedy w walce bierze udział więcej niż dwóch graczy. Wtedy gra jest dłuższa, ale starcia są bardziej emocjonujące. Pojedynek dwóch potworów wygląda tak, że ktoś wchodzi, a później wychodzi z Tokio. Nie jest to emocjonujące walka bossów na, którą wszyscy czekaliśmy. Na pięciu czy sześciu graczy gra potrafi się trochę przeciągnąć. Sprawia też, że wyeliminowane monstra czekają aż reszta skończy swoją zabawę. Jednak jest coś co lubię przy starciach w takiej gromadzie. Bo nagle dwa potwory w Tokio stają się chwilowymi sojusznikami i biją wszystkich wkoło. Prowadzi to do wielu śmiesznych sytuacji, ale zarówno do zdradzieckiego uciekanie by nie znaleźć się w strefie rażenia pozostałych przeciwników.
Podsumowanie
Dzięki Potwory w Tokio Mrocznej Edycji przypomniałem sobie jak to jest być tym radosnym radioaktywnym gadem. Znowu poczułem ekscytację z każdego rzutu kośćmi oraz z eliminacji innych potworów. Dla mnie nastały wspaniałe mroczne czasy. Ja daje tej grze same łapki w górę.
Na potrzeby tekstu opis wydarzeń oraz osób nie został zmieniony. Historia ta wydarzyła się naprawdę…
[Współpraca reklamowa z Portal Games]